niedziela, 8 listopada 2015

Rozmnożenie rybek


W południe w Mansie jest bardzo ciepło nie tylko przez palące słońce, ale też przez emocje jakie dostarczają nam dzieci i nie mniej ich nauczyciele.

Ostatnio prowadziłyśmy w przedszkolu zajęcia artystyczne. Tam dzieci, kiedy widzą człowieka i to do tego białego, otaczają  go z każdej strony, tak że nie może ruszyć nogą ani ręką i krzyczą - „Mami, mami!”

I wtedy nie było inaczej. Po słodkim natarciu próbuję wejść do sali, nie jest łatwo, moja masa zwiększa się wraz z napotkanym maluchem, wyglądamy i poruszamy się jak wielka bańka wstańka.
Ale to nic po „magicznym” słowie w Bemba - „wystarczy”, dzieci wracają na swoje miejsca.

Zaraz okazuje się, że nasze zajęcia mają trwać o połowę dłużej niż to było planowane. Niech i tak będzie, pół godziny więcej szczęścia.

Mamy przygotowane 23 rybki do kolorowania. Ok. Zaczynam liczyć dzieci, bo coś mi się wydaje, że jest ich chyba trochę więcej… 57, 58, 59. - „Zosia jest 59 dzieci.” Na co Zosia patrzy na mnie ze szczerym niedowierzaniem i bólem w oczach i mówi: „To niemożliwe...” Ok, ja też mam pewne wątpliwości, co do mojego poprawnego liczenia wiercących się dzieci, więc zaczynam liczyć jeszcze raz. To prawda, było 59 maluchów.

Na szczęście niechcący wzięłyśmy ze sobą ścinki z wycinania pierwszych rybek i jakimś cudem udało się jej pomnożyć. W naszej wyobraźni rybki miały być kolorowe pełne wzorków, które potem trafiłyby na morską makietę. Jednak zanim zdążyłyśmy rozdać je wszystkie, połowa klasy trzymała już w ręku gotowe jednokolorowe rybki, pokolorowane jedną kredką którą wręczyła im nauczycielka.

Mimo tego frajdy było co nie miara. Dzieci w Mansie uwielbiają kolorować.


Okazało się że nasze plany nie są najważniejsze. A my mamy kogoś, kto nas ratuje, gdy coś idzie nie tak. Uczymy się odbijać od brzegu, z tym co mamy, czyli czasem z niczym, i wierzyć Panu, że nigdy nie zostawia nas samych. 


niedziela, 18 października 2015

Ociekające krwią


Mija jedenasta godzina jazdy, a Mansy nadal nie widać na horyzoncie. Siostra Loreene zatrzymuje samochód. Zewsząd zaczynają się zbiegać małe czarne twarze z talerzami pomidorów, ułożonych w stożki. Siostra rozgląda się. Nie macie słodkich ziemniaków? Dziewczynka kręci głową i przybliża siostrze białą miskę. Nie widzę co jest w środku, ale po ociekającej krwistej barwie ścianek, domyślam się, że to mogło przed chwilą żyć. Zaraz słyszę głośne siostry: „To dla was”. Przełknęłam ślinę.  Właścicielka mobilnego sklepiku, zaczyna szukać widelca. Wkłada parę kawałków do woreczka. I już oglądamy to z bliska na tyle samochodu. Uff… To nie mięso, a przynajmniej nie ocieka krwią.

Konsystencja gąbki, zapach mydła, barwa mięsa. – „Co to jest?” – „zambijskie mięso” słyszę odpowiedź z pierwszego, bardziej obeznanego w zambijskich zwyczajach rzędu. Utarte orzeszki z korzeniem granatu. Ciekawe… Ciekawszy smak…  A najciekawsze co dzieje się z żołądkiem jeszcze przed skończeniem pierwszego kawałka. Na szczęście w pojeździe zaopatrzonym nie tylko w zambijski specjał, znalazła się spora ilość kwasu, zamknięta w butelce. Cola okazała się wystarczającym lekarstwem dla niespokojnego żołądka.

Po paru postojach siostry dobiliśmy do celu. Mansa. Równie inspirująca co ociekające krwią zambijskie miski. Dreszczyk emocji na widok tego co w środku, niedowierzanie, ze to właśnie chodzi o Ciebie, podjęty krok, którego już nie cofniesz, a potem wielka rewolucja… w życiu.